Od prawie dwóch lat leczę się psychitrycznie. Moją pierwotną diagnozą była depresja z zaburzeniami lękowymi. Przez niemal półtorej roku leczyłam się właśnie na depresję. Jednak po dłuższym okresie brania leków zauważyłam, że zaczęły pojawiać się u mnie duża niestanilność emocjonalna (?)(podobne miałam już w liceum, tak jak objawy depresji). Miałam (z początku niezbyt intensywne) wzloty i upadki. Czasem co parę godzin, czasem co parę dni. Dostałam stabilizatory nastroju. Na jakiś czas było w porządku. Potem przez pewien czas miałam epizody, kiedy w środku nocy zdarzały mi się silne odruchy wymiotne, zupełnie bez powodu. Czasem wymiotowałam kwasem, czasem nie. Z początku było to co miesiąc, skończyło się na dwóch/trzech atakach tygodniowo. Wmówiłam sobie, że to przez leki i przestałam je brać. W trakcie tego paromiesięcznego okresu pogarszania się, zaczęło się coś, czego do tej pory nie miałam. Jasne, miałam chwiejne nastroje, z depresyjnego/apatycznego po niby euforie, jednak było to wielokrotnie w ciągu dnia i delikatne. Jednak w pewnym momencie wpadłam w nowe towarzystwo. Zaczęłam z nimi imprezować, dużo pić, wpadłam w ciąg alkoholowy, chodziłam pijana do pracy
Z jednym z kolegów wkręciłam się w "związek", który on szybko zakończył. Mimo zerwania niemal wkręciłam się w związek bez zobowiązań, przeszkodziła mi kwarantanna. Nawet spróbowałam jakiegoś narkotyku, nieświadomie ale wciąż. Problem w tym, że to nie byłam ja. Standardowa ja była nieco bardziej spokojna, rozsądna, godna zaufania, wesoła, lekko dziecinna. Gdy skończył się ten stan, miałam duży zjazd nastroju przez parę tygodni. Zaczęłam sporadycznie brać leki. Przez ostatnie parę miesięcy bardzo często miałam "skoki" nastroju - między "manią" poczucia bycia bogiem, chęć rebelii i poczucie bycia antychrystem (jakkolwiek to brzmi) ogromna pewność siebie, gonitwa myśli, słowotok i drażliwość; a mocno depresyjnym apatycznym nastrojem, gdzie spałam całe dnie. Były też stany, w których czułam się normalnie lub byłam jedynie drażliwa i wściekła, co nie było do mnie podobne, bo nienawidziłam tego uczucia i jestem z natury bardzo cierpliwa. Trwało to parę miesięcy, poszłam na wizytę do lekarza. Tam psychiatryczka po dogłębnej konsultacji dała mi nową diagnozę, wstępnie CHAD. Dostałam nowe leki. Poczułam się o wiele lepiej, jedyne co to pod wpływem stresu zdarzają mi się lekkie zachwiania czy poirytowanie, ale przeważnie jest okej. Teraz spojrzałam na to z perspektywy czasy i zaczęłam wątpić. Czy ja sobie tego nie wymyśliłam, czy nie dałam się zwyczajnie ponieść po zasmakowaniu nowego życia? czy to kwarantanna? Czy kwestiowanie diagnozy jest normalne? Czy przez ten cały czas przesadzam?
Przepraszam, że się tak rozpisałam, ale jestem zdesperowana i chciałam opisać całą sytuację.